SDP SDP
1159
BLOG

Prof. Michael Szporer o kontaktach polityków z dziennikarzami

SDP SDP Rozmaitości Obserwuj notkę 19

Z prof. Michaelem Szporerem o kontaktach polityków z dziennikarzami, bezkarnym obrażaniu prezydenta USA oraz inteligencji polityków i dziennikarzy rozmawia Kajus Augustyniak.

Prof. Michael Szporer, wykładowca dziennikarstwa i amerykanistyki na University of Maryland University College w USA, pisarz, tłumacz i publicysta. Absolwent Indiana University, Hunter College oraz Universite de la Sorbonne. Członek Rady Dyrektorów Fundacji Victims of Communism Memorial, członek - założyciel American Polish Advisory Council. Autor kilku książek, w tym „Solidarity. The Great Workers Strike of 1980”.
 

 

Porozmawiajmy o standardach w kontaktach między dziennikarzami a politykami, o wolności słowa i jej granicach. Jak to bywa w USA? W Polsce niedawno poseł Stefan Niesiołowski potraktował nieoczekiwanie obelżywie zaczepiającą go dziennikarkę…

To oczywiście może się zdarzyć wszędzie, ale to nie jest specjalnie inteligentne. Niezależnie od tego czy to jest Polska, czy to są Stany, politycy powinni pielęgnować media. Takie zachowania w Stanach Zjednoczonych są rzadko spotykane, bo politycy rozumieją, że muszą się kontaktować z wyborcami za pośrednictwem mediów. W Polsce jest inna kultura polityczna, politycy poza okresem wyborów nie liczą się z tymi, którzy na nich głosują. Niby wyborcy są gdzieś tam daleko, ale politycy nie czują się z nimi związani. Powszechne jest w Polsce przekonanie, że ktoś, kto jest politykiem, jest ważniejszy, ponadto jest kult etatyzmu, państwo jest tu ważniejsze niż jednostka. W USA tego nie ma. Każdy polityk musi się liczyć z ludźmi, jeśli nie będzie tego robił, to przegra wybory. I musi się z nimi liczyć bardzo osobiście, lokalnie, na swoim terenie, w Polsce zaś politycy nie są geograficznie uzależnieni od swoich wyborców.

Kilka lat temu Wojciech Cejrowski miał kłopoty z prawem, bo zirytowany zachowaniem Aleksandra Kwaśniewskiego nad polskimi grobami żołnierzy w Charkowie wyraził się niesympatycznie o zadku ówczesnego prezydenta. Czy amerykański dziennikarz też miałby podobne kłopoty?

Raczej nie. Jeśli chodzi o Obamę, dziennikarz mógłby mieć problem, gdyby w jego wypowiedzi było coś rasistowskiego. Nie byłyby to jednak problemy prawne, a spore publiczne oburzenie i presja na dziennikarza, żeby się wycofał. Tak się działo, gdy słynny konserwatywny radiowiec Rush Limbaugh zasugerował, że studentka z Georgetown University Sandra Fluke, która wypowiadała się na temat środków antykoncepcyjnych, była zwykłą kurwą [slut], i zaproponował kompromis: „ja kupię dziewczynom z Georgetown tyle aspiryny, aby wkładały pomiędzy kolana, ile one chcą.” To był publiczny horror, musiał przepraszać, ale nie było żadnej prawnej odpowiedzialności. W prawie amerykańskim mogę wyzywać prezydenta, jak chcę, używać niesamowitego języka. Są oczywiście pewne ograniczenia, ale nie prawne, to już jest typowo polskie. Politycy są osobami publicznymi i muszą mieć grubą skórę. Jak tego nie wytrzymujesz, to nie powinieneś wchodzić do polityki. Prywatne osoby są chronione, ale politycy nie. Gdy byłem studentem, to było jeszcze za czasów wojny w Wietnamie, w niektórych stanach były prawne ograniczenia dotyczące wulgarnego języka. Pojawił się plakat z napisem „Fuck Nixon” i była rozprawa sądowa. Uznano „fuck” za stare angielskie słowo. Od tego czasu nawet w konserwatywnych stanach jak Indiana można mówić, co się chce o polityku.

Mamy w Polsce artykuł 212 Kodeksu Karnego umożliwiający skazanie za zniesławienie  nawet osoby mówiącej prawdę. Na tej podstawie byli też karani dziennikarze, za tekst o byłym esbeku, za krytykę burmistrza… Czy w USA dziennikarze też muszą się bać, że kogoś zniesławią?

Tutaj prawo dzieli odpowiedzialność. Nie ma czegoś takiego jak zniesławienie polityka, ale inaczej jest z osobami prywatnymi. Mogę tu wspomnieć o moim przypadku. Byłem krytykowany za zniesławienie – a chodziło o parę słów „pranie pieniędzy”, które tak naprawdę nie mają nic wspólnego ze zniesławieniem - osoby, która w Polsce była ścigana listem gończym i była osobą publiczną, ale w USA została uznana za osobę prywatną. Ten człowiek przegrałby na pewno, bo szło o moje prawa konstytucyjne, ale miał prawo bronić się. Byłem dumny, bo dziennikarzy w Stanach chroni decyzja Sądu Najwyższego Sullivan vs. „The New York Times” i na tę decyzję się powołano. O polityku można napisać, co się chce, ale osoba prywatna może wytoczyć sprawę sądową o zniesławienie, jednak nawet w takim przypadku bardzo trudno jest je udowodnić. Oczywiście osoby publiczne mogą próbować walczyć przed sądem, zdarzają się takie przypadki dotyczące gwiazdorów z Hollywood, ale jest mało prawdopodobne, by amerykański sąd chciał się w to bawić. Sprawy o zniesławienie często kończą się wygraną lub przegraną tak naprawdę dzięki wykorzystaniu kruczków prawnych, takich strategii sądowych.

A jak jest z wiarygodnością samych dziennikarzy? Ostatnio w Polsce mówiło się sporo o sporze pomiędzy politykiem a dziennikarką. Dziennikarka opublikowała wywiad z politykiem w tygodniku, tymczasem on twierdził, że umówili się, że będzie publikowany w książce. Czy w USA to byłby w ogóle problem?

W Stanach Zjednoczonych w sprawach dotyczących dziennikarstwa, także przed chwilą wspominanego zniesławienia, podstawową rzeczą jest pierwsza poprawka do konstytucji, dotycząca wolności słowa. Ona chroni dziennikarzy, choć oczywiście nie w każdym przypadku, którzy są główną siłą dostarczającą wiadomości obywatelom. Ta poprawka gwarantuje wszystkim ludziom wolność słowa. Oczywiście są ograniczenia. Nie możesz bezkarnie krzyknąć „Pożar!” w pełnym teatrze, jeśli tam nie było ognia, bo może to wywołać zamieszanie, spowodować obrażenia u ludzi. Gdy naziści w 1977 roku chcieli przemaszerować przez Skokie niedaleko Chicago, zamieszkane przez rodziny ofiar Holokaustu, też okazało się to możliwe. Kiedy miasto zabroniło, sprawa poszła do sądu, ale zamiast w Skokie otrzymali pozwolenie na marsz w mieście, lecz bez swastyki.  Stany Zjednoczone nie tolerują wielu rzeczy, na przykład rasizmu, ale na ogół to nie jest kwestia prawa a pewnej presji: oburzenia opinii publicznej, możliwości utraty pracy, klientów, czy reklam. Wracając do pytania… Napisałem książkę z wywiadami o początkach „Solidarności”. Wydawca spytał mnie, czy dany wywiad był autoryzowany. Tu nie ma takiego obowiązku. Ważne jest, by dana osoba wiedziała, że to nie jest prywatna rozmowa, że to jest wywiad przeprowadzony w jakimś celu. I z punktu widzenia poważnego wydawcy to wystarczyło. Oczywiście, jeżeli jest jakieś nagranie, to jest jeszcze lepiej. I gdyby taka sprawa trafiła do sądu, najprawdopodobniej w takim przypadku by ją odrzucił, skoro jest ta świadomość wywiadu. A jeśli jeszcze do tego jakaś dokumentacja, to nie ma sprawy. Trzeba też pamiętać, że tutaj chodzenie do sądu o byle co jest bardzo kosztowne. Myślę zresztą, że rzeczą charakterystyczną dla polskich mediów jest to, że wśród wiadomości, newsów jest dużo informacji nieistotnych, które tutaj trafiłyby co najwyżej na strony rozrywkowe, z ciekawostkami. To jest lekceważenie inteligencji czytelnika. 

SDP
O mnie SDP

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości